Kuala Lumpur – miasto, w którym czuję się jak bohaterka powieści Dicka
Czasem pada pytanie o azjatyckie miasta. Jak wyglądają? Na myśl przychodzi mi od razu film Blade Runner. A w nim zderzenie wszystkiego ze wszystkim. Dokładnie tak czuję się w większości tych miast. Małe, kolorowe, postkolonialne domki wyrastające niczym grzyby po deszczu u podnóży szklanych wieżowców. Nowoczesne metro i nowe, błyszczące samochody, sunące koło rozklekotanych skuterów, gdzieś pomiędzy chaosem straganów wypełnionych wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić.
Kuala Lumpur
W sklepach spotykają się drogie kosmetyki z malajskimi latawcami, chińskimi lampionami i świątecznymi choinkami. Zaraz obok, na ulicy, stoi dwóch kucharzy z patelniami rozgrzanymi do czerwoności, ale zamiast zapachu przyrządzanych pyszności nagle uderza mnie wątpliwa woń duriana i odór suszonych ryb. Pani sprzedająca olejki zapachowe i rozdająca ulotki wypełnione chińskimi znaczkami pisze na Whatsappie do koleżanki, używając najnowszego smarfona, ledwo mieszczącego się w jej dłoniach.
Tutejsi sprzedawcy musieli szkolić się u tych samych specjalistów co ich odpowiednicy w Egipcie czy Tunezji, „my friend, my friend” słyszy się wszędzie wokół, jednak najbardziej zaskakuje mnie przebój Daddy Yankee – portorykańskiego muzyka reggaeton – dudniący ze stoiska obok. Chcąc ominąć centrum bazaru w China Town idę boczną alejką, zerkajać do wnętrz mijanych sklepów. Wpadam w jakiś dziwny zaułek, gdzie spotykają mnie zaskoczone spojrzenia kilku mocno wymalowanych pań, dzielnie stojących w ukropie na wąskich i wysokich obcasach. W ostatniej chwili zauważam, że co najmniej trzy z nich nie do końca są paniami. Mierzymy się szybko wzrokiem i każda wraca do swoich zadań.
Wszędzie przewijają się przydrożne knajpki, stragany, wózki. Nie słychać jednak charakterystyczego stukania talerzy, tutejsze wykonane są z plastiku. Jedzenie pachnie przepysznie i wygląda zachęcająco. Przy większości stoisk są zdjęcia potraw, więc łatwo wybrać danie dla siebie. Jeśli chcemy wersję bez mięsa od razu dostaniemy pytanie, czy ma być dodane jajko. Napoje sprzedaje inna osoba, podchodąca do stolików. W miejscu, w którym jem najczęściej jest to około dwunastoletni chłopak.
Mijam bank, w którym stoi kilka ATMów, a powietrze ma z minus dziesięć stopni. Patrzę uważnie pod nogi, bo ktoś może właśnie spać na kafelkach pod arkadami. W sklepach między wieszakami przytrafia się czasem to samo. Parę metrów za szklanymi ścianami otwiera się wąska uliczka z obdartymi domami, owiniętymi zasuszoną roślinnością, a w drzwiach jednego z nich siedzący na ziemi mężczyzna obiera warzywa, otoczony wieloma plastikowymi miskami. Zupełnie jakby siedział na wsi, na podwórku przed swoją chatą.
Orientalny, pachnący chaos
Mijam hinduską świątynię otoczoną wózkami wypełnionymi kwiatami i wieńcami, by od razu wpaść na jej chiński odpowiednik po drugiej stronie ulicy. Gdy trafiam na długą ulicę rozpoczynającą dzielnicę Little India, na której liczni panowie probują sprzedawać karty SIM do telefonów zauważam, że nie ma tam w ogóle kobiet. Przechodzę prawie całą jej długość, omijając tłumy zmierzające w obie jej strony, by dopiero na końcu zauważyć pierwszą przedstawicielkę płci pięknej.
Dzwony którejś ze świątyń wtórują modlitwie śpiewanej z minaretu nad ranem, gdy wypatruję pierwszych promieni słońca stojąc na dachu budynku, w którym mieszkam. Patrzę na strzelistą wieżę stojącą koło meczetu, a zarazem na stację metra zawieszoną wysoko nad ziemią i na plac budowy po lewej stronie ulicy, podziwiając ten niezwykły dla mnie widok. Lubię, gdy wieczorem w szklanych wieżowcach odbija się pięknymi kolorami zachód słońca, tutaj różowo-fioletowy i bardzo intensywny.
Na ulicy mijam kolorowy tłum. Dosłownie. Przebiegają koło mnie Chinki w krótkich spódnicach i fikuśnych kapeluszach, Hindusi w różowych koszulkach polo, mocno roznegliżowane Australijki, Koreanki, w przykrótkich spodenkach i pośladkami na wierzchu, Malajki w kolorowych chustach oraz te w czarnych czadorach zakrywających je od stóp po czubek głowy. Nikt nie interesuje się sposobem ubierania pozostałych uczestników życia ulicznego. Nikomu nie przeszkadza świątynia hinduska przy meczecie, ani meczet przy kościele metodystów. Jest tu wszystko i są tu wszyscy. I nikt nikomu nie próbuje utrudniać życia.
Czy mogłabym żyć w Kuala Lumpur? Chyba nie. Równie dokładnie pamiętam tony kurzu każdego dnia w pokoju i łazience oraz uporczywy hałas. Podobno da się do niego przywyknąć, rzeczywiście po dwóch tygodniach spałam przy otwartym oknie i bez zatyczek do uszu, mimo ogromnego ruchu na ulicy zaraz obok. Jednak nie wierzę, że nie ma to wpływu na naszą głowę, na pewno nie odpoczywa jak powinna. Dużym problemem dla mnie jest też brak chodników. Inaczej, chodniki są, ale nie wszędzie tam gdzie być powinny. Jeżeli chcemy dostać się do parku pieszo, okazuje się to nie lada wyprawa i pokonywanie labiryntu. Mała wycieczka okazuje się niezłym wyzwaniem. Jeśli chce się przejść ze stacji metra do świątyni musimy przebiegać przez mini autostradę pomiędzy kierowcami bez litości. Pasy nie istnieją. Miejsca dla pieszych nie zaplanowano. Zdarza się, że z desperacją myślę już o taksówce, gdy nie mogę wydostać się z parku. A w nim nie podoba mi się trzymanie ptaków pod wielką siatką. Za to fascynuje mnie, że można w dwadzieścia minut z wielkiego miasta przenieść się do małej dżunglii. Gdy patrzyłam na mijane po drodze, egzotyczne krzaki, miałam wrażenie, że mogłabym po wejściu pomiędzy tę gęstwinę pogubić się i już nigdy nie odnaleźć. Nie brakowało też różnych żyjątek.
Z pewnością zachwyca mnie orientalna architektura, szklane wieżowce też mogą zrobić spore wrażenie. Lubię czuć tę charatkterystyczną swobodę na ulicy, nikt się nie przygląda – a przynajmniej niełatwo to zauważyć, każdy robi swoje. I wszystko zdaje się sprawnie i bezkonfliktowo funkcjonować. Jest ludzki chaos, zapachy i kolory, a zaraz obok nowoczesne rozwiązania i najnowasza elektronika.
Kuala Lumpur to miasto ciekawe, ale według mnie na kilka dni, na city break, na szybki wypad w oczekiwaniu na samolot. Wielu znajomych z hostelu, w którym pracowałam mówiło, że stolica Malezji zawodzi na każdym kroku. Aż tak drastycznych przemyśleń nie miałam, ale o tym czy się w Kuala Lumpur podoba czy nie każdy musi przekonać się osobiście.
Niesamowity jest ten kontrast: wieżowiec i ledwo trzymające się w całości domki, domeczki. Pełna egzotyka, inny, pociągający świat! Tych smakowitości zazdroszczę!
Te azjatyckie kontrasty nigdy mnie nie rozczarowują! Jedzenie w Malezji bardzo róźnorodne i większości przypadków przepyszne.
Warto zobaczyć, choć mieszkać bym też nie mógł. Swoją drogą to oficjalnie tzw trzeci świat a mają wieżowce jakich u nas nie ujrzysz …
Oficjalnie trzeci świat? Mówimy o Malezji?
Dla mnie takie miejsca są na chwilę. Dotknąć, poczuć, zapamiętać i uciec. Może to starość, a może mentalność osoby z małej miejscowości, którą do snu zawsze kołysała cisza. Jednak jak większość rzeczy w życiu najlepiej zweryfikować samemu. Mam nadzieję, że się przekonam. Przyjemnie się czytało i oglądało. Pozdrawiam.
Gorąco tego życzę Travelling Milady! Dziękuję i pozdrawiam!
Azjatycka rzeczywistość wszędzie podobnie wygląda.. pamietam to z Tajlandii.. piękne zdjęcia!!
Oj, Bangkok uwielbiam! 🙂
Wooow, przez chwilę poczułam jakbym tam była. Prawie poczułam zapach. Dzięki 🙂
Chciałabym tam pojechać, ale tylko tak turystycznie. Piękne widoki.
Nie wiem dlaczego, ale to miasto kojarzyło mi się zawsze ze strasznym bogactwem sąsiadującym z potworną dziczą. Trochę prostujesz mój pogląd, choć z tamtych rejonów nadal bardziej celuję w Tajlandię, Filipiny i Indonezję.
Też zaczynałam od tych krajów, w tym roku odkryłam Malezję na nowo, jest naprawdę świetna 🙂 Boreno jest bardzo ciekawe, a teraz spodobała mi się też część kontynentalna.
Jak tak patrzę na zdjęcia to mam mieszane uczucia, czy chciałabym tam jechać. No, ale może tak jak mówisz, przy okazji, gdy czekasz na samolot 🙂
Mieszkać w nim pewnie bym nie umiała, oczywiście zawsze można się dostosować, ale właśnie na krótki czas, jako efekt świeżości, czegoś nowego, odmiennych niż zazwyczaj wrażeń. 🙂
Jednak z przyjemnością zwiedziłabym jak najwięcej jego odsłon, kolorowości, kontrastowości, specyficznego chaosu. 🙂
Bookendorfina
Świetny opis – umiesz słowami przekazać klimat miejsca i jego charakter!
Osobiście nie jestem fanką Azji i chyba na Kuala Lumpur bym się nie skusiła. No chyba że jako sto over w drodze na Antpody. Jakoś zdecydowanie bardziej niż orient ciągną mnie obie Ameryki.